Niekoniecznie o powiecie (10) – Tam, gdzie żyje się “lepiej”

Niekoniecznie o powiecie (10) – Tam, gdzie żyje się “lepiej”

Co wakacje zjawisko emigracji widać w naszym powiecie jak na dłoni. Drastycznie zmniejsza się liczba znajomych, z którymi można spędzić wakacyjny urlop, bowiem lipiec, sierpień i wrzesień to idealny czas na załatanie domowej dziury budżetowej poprzez zagraniczny wyjazd do pracy.

Gorzej, że wakacje to okres, w którym wielu młodych wyjeżdża z myślą o pracy dorywczej, a okazuje się, że owa dorywcza, wakacyjna praca będzie trwać rok, dwa, piętnaście, a czasem całe życie. Ludzie jadą się dorobić, żeby znaleźć pieniądze na węgiel, lepszy samochód, budowę domu, bardzo rzadko na otworzenie firmy. Potrzeba zawsze się znajdzie, łatwo się przyzwyczaić do większych pieniędzy, a życie ucieka.

Później rodzina zostanie bez ojca, czasem pojawi się jedynie dobry wujek, który co tydzień lub dwa przywozi w niedzielę prezenty i pochwali za dobre oceny w szkole.

Uważam, że problem emigracji to jeden z najpoważniejszych problemów powiatu oleskiego, ale oczywiście również całej Polski. Kiedy zbliżają się Dni Olesna, za każdym razem zdaję sobie sprawę, jak wielu ludzi wyjechało. Nagle na drogach pojawia się mnóstwo samochodów z niemieckimi “blachami”. Lokalni sklepikarze zacierają ręce, ciesząc się corocznym wzrostem obrotów, a ja za każdym razem zastanawiam się, w którym miejscu byłyby nasze miasta, gdyby ci ludzie kiedyś nie wyjechali. Jak prężnie moglibyśmy się rozwijać, gdyby ci ludzie swoje kompetencje włożyli w lokalne firmy lub założyli swoje?

Oczywiście trzeba wziąć również pod uwagę, że emigranci “pompują” ogromne pieniądze w lokalną gospodarkę. To przecież tutaj naprawiają samochody, kupują materiały budowlane, biżuterię, jedzenie i wiele, wiele innych. To tutaj budują domy, w których być może nigdy na dobre nie zamieszkają.

Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie chcę mówić źle o tych, którzy wybrali los emigranta. Czasem nie ma wyboru. Pojawia się rodzina, dzieci, które trzeba przecież wykarmić, ubrać i kupić wyprawkę do szkoły. W złotówkach może nie wystarczyć, trzeba jechać po euro.

To problem całego narodu. Problem, który być może nigdy nie zostanie rozwiązany, ale być może warto w jakikolwiek sposób próbować. I nie dać się podzielić na tych, którzy zostali i na tych, którzy wyjechali.

Czasem jedynie żałuję, że młodzi, którzy wyjeżdżają, nawet nie próbują sił w Polsce. Z góry zakładają wyjazd zaraz po szkole, po ledwie liźnięciu tematu ofert pracy. Szczególnie dziwię się tym, którzy pięć lat dziennie studiują, na często wcale niełatwych studiach inżynierskich, a pierwszą decyzją po otrzymaniu dyplomu, jest zagraniczny wyjazd. Nie na stałe, ale na wakacje, później na zimę, na wiosnę i znów na wakacje.

Lata mijają, kompetencje znikają, doświadczenie w zawodzie żadne. Czterdziestolatek powie później, że chciałby wrócić, przecież już się drobił, ale tak naprawdę nie ma do czego. Nie istnieje na lokalnym rynku pracy, musiałby zaczynać od zera, co proste nie jest, a przecież ma się alternatywę w postaci dobrych zarobków zagranicznych.

Ludzie na rozdrożu, nie znający swojego prawdziwego miejsca. Ci, którzy pracują za granicą, a mieszkają w Polsce, ogromną część życia spędzą w hotelu, a ogromną cześć w busie w drodze do pracy i do domu. Ciągle na walizkach.

Ci, co wyjechali na stałe mają swoje, inne problemy. Ich dzieci nie mają kontaktu z dziadkami, mogą mieć problem z podtrzymaniem tradycji, często w obcym kraju są traktowani jako gorsi, “polaczki”, którzy zabierają pracę. Wolą spędzać czas z Polakami niż z obcokrajowcami. Bardzo często nie identyfikują się z miejscem, gdzie żyją. Nie odwiedzają grobów 1 listopada i sami się zastanawiają, gdzie ewentualnie mieliby spocząć. Gdzie jest to “u siebie”?

Jestem przerażony po ostatniej wizycie w Londynie. Liczbą rodaków tam mieszkających. Od Polaków, których tam spotkałem, dowiedziałem się, że są tam drugą narodowością, zaraz po Anglikach albo przynajmniej tak się czują. Współpracują niemal tylko z Polakami, bo jest ich tak dużo. Odbierają telefony po polsku, chodzą do polskich sklepów, polskiego fryzjera, polskiej księgowej i polskiego mechanika.

Rozmawiałem z kierowcą taksówki, który w Londynie mieszka już ponad 16 lat. Nie słychać w jego języku żadnego akcentu angielskiego. Mówi, że na Wyspach żyje mu się dobrze, nie narzeka, chociaż myślał, że będzie lepiej. On cały czas czeka, kiedy w Polsce się poprawi, kiedy będzie mógł wrócić i żyć na dostatecznym poziomie. Tak, żeby starczyło na dom, utrzymanie dzieci, coroczne wakacje i w miarę przyzwoity samochód.

Czy wystarczy mu życia, by wrócić?

Na koniec polecam ciekawy materiał. Tam, gdzie da się żyć.

Damian Pietruska

Podziel się