Powstanie Warszawskie we wspomnieniach mieszkanki Olesna

Powstanie Warszawskie we wspomnieniach mieszkanki Olesna

Bogumiła Kasza, mieszkanka Olesna podczas XXIX Czwartkowe Spotkanie Muzealne, które odbyło się w czwartek 12 listopada w Miejskim Domu Kultury w Oleśnie, przedstawiła wzruszającą, pełną anegdot własną historię przeżytego Powstania Warszawskiego.

– Przybyli na spotkanie mieli okazję przyjrzeć się Powstaniu Warszawskiemu przez pryzmat wspomnień mieszkanki Olesna, Pani Bogumiły Kaszy – mówi Ewa Cichoń, dyrektor Oleskiego Muzeum Regionalnego w Oleśnie. – W 1989 r. Bogumiła Kasza przyjechała do Olesna i w nim pozostała. Olesno, nieznane jej dotąd w ogóle, stało się dla niej – jak sama podkreśla – „najpiękniejszym miejscem na ziemi”. Podczas okupacji hitlerowskiej mieszkała w Bydgoszczy, Warszawie i Krakowie, stając się świadkiem historii, tej wielkiej historii. Gdy wybuchło powstanie, pani Bogumiła miała 11 lat. Tak naprawdę nie wiedziała, co się wokół niej i jej młodszego rodzeństwa dzieje. Wiedziała tylko, że ich mama wyszła z domu i nie powróciła, a trzeba się zająć młodszymi dziećmi. Mieszkała wtedy w kamienicy przy Alei Niepodległości, w pobliżu której ukrywał się Władysław Szpilman, słynny pianista żydowskiego pochodzenia.

Mamy przyjemność przytoczyć na naszym portalu wspomnienia Pani Bogumiły Kaszy. Naprawdę warto poświęcić kilka minut na wgłębienie się w tę wzruszającą, pełną przygód historię.

Gorąco zachęcamy do lektury…

„Jeno wyjmij mi z tych oczu szkło bolesne – obraz dni”

Skończyłam już 82 lata. Nazywam się Bogumiła Kasza, nazwisko panieńskie Burakowska. Urodziłam się w Lublinie w rodzinie majora Wojska Polskiego, Teofila Burakowskiego. Pierwszego września 1939 r. skończyło się moje beztroskie dzieciństwo. Miałam wtedy 6 lat. Wiele razy zabierałam się do opisania mojego dzieciństwa, ale koszmar wojny paraliżował moją wolę. Teraz wiem, że muszę to zrobić, bo będzie pewnego dnia za późno.

Ta wojna tkwiła we mnie tak głęboko jak ledwo zabliźniona rana. Bałam się moich wspomnień. To jest jak wulkan, który ciągle goreje, chociaż dookoła jest cisza, zieleń i spokój… ale teraz ten wulkan muszę obudzić, bo nadszedł czas… Stało się…

Był ciepły, piękny, słoneczny wrzesień. Mieszkaliśmy wówczas z rodzicami i moją małą czteroletnią siostrą Grażynką w Bydgoszczy. Pewnego dnia moi rodzice zniknęli. Stałyśmy z siostrą w ciemnym korytarzu naszego wielkiego mieszkania i czekałyśmy cały dzień. Mamusia nasza wyszła rano z domu i nie wróciła. Ojciec już wieczorem znikł bez pożegnania. Byłyśmy same w domu i płakałyśmy bez przerwy. Głodne, spragnione, same. To była nasza pierwsza tragedia wojenna. Do wieczora płakałyśmy pod drzwiami. Taki dla nas był dzień pierwszego września 1939 r. Na szczęście Mamusia wieczorem wróciła, ale Ojca dalej nie było. Nasza Mama była zatrzymana przez policję niemiecką i zmuszana do podpisania tzw. „volkslisty”, żeby została folksdojczką. Ona tego nie zrobiła. Ojciec jako polski oficer na emeryturze musiał wyjechać do Warszawy i ukrywał się u krewnych. W domu zapanowały wielki smutek i rozpacz. Wtedy nie rozumiałam, dlaczego…

Z bydgoskiego mieszkania pamiętam ogromny salon z wykuszami i oknami, z widokiem na rzekę Brdę. W sypialni rodziców nad łóżkiem wisiał obraz Madonny w grocie namalowanej na ciemnym płótnie. Wpatrywałam się często w słodką twarz Madonny. Ten obraz przywiózł nasz Tatuś z Włoch po pierwszej wojnie światowej. Urodził się i mieszkał w Przemyślu, a od szesnastego roku życia służył w wojsku austriackim. Miał urodę dziewczęcą i grał na mandolinie. W wojsku nazywano go dlatego „Marylką”.

Jest już rok 1940. Było stale smutno i zimno. Mamusia pojechała do Świecia nad Wisłą i przywiozła ciocię Kazię, nauczycielkę. To była siostra mojego Ojca. Nasza rodzina chciała ukryć ciocię przed grożącym jej aresztowaniem. Po południu ktoś przyszedł do naszego domu z wiadomością, że Mamusia ma być na drugi dzień aresztowana za to, że nie chciała podpisać „volkslisty”. Wychodzimy z domu cichaczem, wieczorem, z małą walizką. Jedziemy nocnym pociągiem do Warszawy. Ciocia Kazia nie ma papierów. Mamusia schowała ją pod płaszczami i na nich kazała nam spać. Podczas kontroli Mamusia po niemiecku wytłumaczyła, że śpimy. Cioci udało się bezpiecznie dojechać. Dojechałyśmy do Warszawy.

W Bydgoszczy został dorobek całego życia moich rodziców. Piękne meble, dywany, obrazy, srebra, porcelana, kryształy, kilimy, haftowana pościel z posagu Mamusi, ubrania, dużo rzeczy z posagu mojego i Grażynki. Była wczesna Wielkanoc. Znaleźliśmy się w Warszawie jak wielu innych Polaków, uciekinierów i ewakuowanych ze swoich domów. W Warszawie mieszkał brat naszej Mamusi, Edward Mroczek, lekarz laryngolog. Najpierw radosne spotkanie z naszym Tatusiem, a potem ten nowy dom… obcy, zimny. Zamieszkaliśmy na parterze w dużym bloku przy Alei Niepodległości 227/228 w mieszkaniu opuszczonym przez jakichś ludzi. Było biednie, mało mebli. Tapczan rodziców stał na cegłach.

Od września 1940 r. poszłam do szkoły, do I klasy. Szkoła kojarzyła mi się z ciągłym głodem. Obok mnie w ławce siedziała córka folksdojczów, ona zawsze miała na drugie śniadanie wielką bułkę z masłem i szynką. Pachniało na całą klasę. Odgryzała kawałeczek bułki i wyrzucała resztę do kosza na śmieci. Nie mogłam na to patrzeć. Moje śniadanie to była kromeczka chleba sitkowego (był to chleb z czarnej mąki z dodatkiem sieczki dla koni).  Nie wytrzymałam tej sytuacji. Pewnego dnia ukradłam jej tę bułkę i zjadłam w ubikacji. Z wielkiego strachu połykałam kawały bułki i o dziwo nie czułam żadnego smaku. Wydawało mi się, że jem papier. Natomiast przez długie lata, aż do tej pory bułka z masłem i szynką była i jest dla mnie symbolem szczęścia i dobrobytu. Ale zapach tamtej bułki folksdojczki prześladuje mnie od lat. To chyba zapach wojny, głodu i nieszczęścia małej dziewczynki.

23 lutego 1942 r. urodził się nam brat Andrzej. Narodziny brata był to szczególny czas radości,  a jednocześnie troski rodziców, jak zdołają go wychować. Ojciec mój pracował w Zakładzie Oczyszczania Miasta i równocześnie dużo działał w AK. Wieczorami przychodzili do naszego mieszkania młodzi chłopcy i wtedy Tato przeprowadzał szkolenie, często z bronią. Konspiracja była całkowita, bo oprócz tych szkoleń nikt z nas nie wiedział więcej o tajnej działalności mojego Ojca. Nawet Mamusia nie była wtajemniczona. Działalność konspiracyjna była coraz bardziej niebezpieczna. Tatuś musiał ukrywać się na Powązkach u znajomego ogrodnika Wilińskiego. Miałyśmy z siostrą teraz więcej obowiązków, bo pomagałyśmy Mamusi przy dziecku. Najczęściej chodziłyśmy z wózkiem na spacer na skwerek przy ulicy Filtrowej.

Rok 1943 był już dla nas tragiczny. Zaczęły się masowe aresztowania akowców. Tatuś ukrywał się u znajomych, a w domu bywał bardzo rzadko. Pewnego dnia Tatuś przyszedł do domu i bawił się z bratem. Tej nocy chciał nocować w domu z rodziną, ale moja Mama miała złe przeczucia. Tatuś ze śmiechem żartował: Halinko, nic mi się dzisiaj nie stanie. Zobaczysz! Dziś już wiem, że były to ostatnie chwile radości naszej rodziny. W nocy około  trzeciej dozorczyni zapukała w drzwi. – Proszę otworzyć, panie Burakowski!

Tatuś skoczył do jednego okna – stali Niemcy, do drugiego – stali Niemcy. Otworzył. Nie było wyjścia. To było gestapo. Jeden w cywilu i w kapeluszu. Trzech umundurowanych. Zaczęli robić rewizję. Kazali Tatusiowi się ubrać i powiedzieli, żeby wziął bieliznę na zmianę. Tatuś spokojnie się ubrał. Był bardzo opanowany. Pożegnał się z nami i Mamusią. Pocałował brata, który spał w wózeczku. Wtedy widziałam go po raz ostatni. Nie pamiętam jego twarzy. Z okresu okupacji nie mam ani jednego jego zdjęcia. Chyba ich nie robił ze względu na konspirację, a jeżeli były,  to spłonęły razem z naszym dobytkiem w czasie Powstania Warszawskiego. Ten Niemiec w cywilu powiedział Mamusi, że tylko chcą Tatusia przesłuchać i niedługo wróci.

Najpierw został zabrany na Aleję Szucha do siedziby gestapo. Potem zawieziono go do Oświęcimia. Kiedy organizacja AK zorganizowała dla niego okup i dała Niemcom, żeby go uwolnili, Niemcy pieniądze wzięli, a ojca przewieziono do obozu koncentracyjnego Neuengamme w Hamburgu. Od tej pory dostawaliśmy raz na miesiąc kartki z krótkimi wiadomościami. Były też prośby o suchary, cebulę, czosnek. Wysyłaliśmy mu te paczki. Kartki od Ojca przychodziły na warszawski adres do wybuchu powstania. Ojciec wiedział o wybuchu powstania i bardzo martwił się o los dzieci i żony.

Nadszedł dzień 1 sierpnia 1944 r. Mamusia jak zwykle wychodzi w południe po żywność do miasta. W domu nie było już nic do jedzenia, ani skórki chleba. Jest słoneczne, ciepłe, piękne sierpniowe lato. Brat Andrzejek został pod moją opieką. Wsadziłam  go do wózka, biorę książkę do czytania i idę na skwerek na ul. Filtrową. Jest cicho, spokojnie dookoła, jakby nie było wojny. Andrzejek śpi słodko, główkę ma w blond loczkach. Ma już 2,5 roku. Patrzę dookoła i dziwi mnie, że jest tak cicho. Nie widzę ludzi, jakby wszyscy się gdzieś pochowali, ale słonko świeci jak zawsze. Nagle z tej błogiej sytuacji wyrwały mnie znane odgłosy: wycie syren przeraźliwie tnące spokojną atmosferę. Nad głową przeleciały nisko pikujące samoloty. Potem usłyszałam strzały karabinowe, jakby ze wszystkich stron dokoła. Przerażona zerwałam się z ławki; patrzę, a brat śpi dalej. Spocony od upału cichutko sapie.  Strzały zaczęły się niepokojąco zbliżać. Wiedziałam, że muszę uciekać, a do domu dosyć daleko. Złapałam wózek i pchając go przed sobą, puściłam się biegiem do domu. Poczułam, że coś zaczęło świstać mi nad głową. Kompletnie nie rozumiałam, co się dzieje. Biegłam coraz szybciej i szybciej. Serce waliło mi ze strachu i z wysiłku. A brat spokojnie spał dalej. Kiedy dobiegłam do mojego długiego bloku przy Al. Niepodległości (wejście do mojego podwórka było od ul. Sądowej), duża żelazna brama, którą wchodziło się na podwórko, była zamknięta. Byłam przerażona i kompletnie załamana. Z jednej strony strzelanina, za plecami składy amunicji niemieckiej, a ja nie mogę dojść do domu! A co z Grażynką? A co z Mamusią się dzieje?

Waliłam pięściami w bramę. Wreszcie ktoś z piętra mnie zauważył i zaczął krzyczeć: Wpuście to dziecko z wózkiem! Stoi pod bramą! Uchylono bramę i wpadłam na podwórko. Siostra Grażynka, która bawiła się z dziećmi na drugim podwórku, też wróciła przestraszona do domu. Ale Mamusi naszej dalej nie było. Zaczął się nalot samolotów. Samoloty nisko pikowały i zrzucały bomby. Najpierw okropny świst, a potem potężny huk. Wszyscy zaczęli biec do schronu. Główny schron był w piwnicy pod najdłuższym budynkiem. Było już pełno ludzi, gorąco i ciasno. Środkiem piwnicy biegali powstańcy z biało-czerwonymi opaskami na rękawach. Przykucnęliśmy na naszej małej walizce, w której były rzeczy (jak mówiła Mamusia „na czarną godzinę”), między innymi futro karakułowe. Kiedy powstańcy zobaczyli, że jesteśmy sami, bez rodziców, dali nam czekoladę.

Było już późno w nocy i byliśmy głodni. Od południa nic nie jedliśmy. Czekolada znikła szybko, bo w dodatku był to dla nas dawno niewidziany rarytas. Jednak skutki po jej zjedzeniu nie były wesołe. Andrzej rozchorował się na biegunkę. Od tej pory był chory przez całe powstanie. Ludzie po nalocie rozeszli się do domów, strzelanina trochę przycichła, nie słychać już było samolotów. Wtedy okazało się, że zgubiliśmy klucz do mieszkania, drzwi się zatrzasnęły, więc nie mogliśmy wrócić do domu. Na tej małej brązowej walizce spaliśmy z Andrzejem do rana. Dopiero wtedy Grażynka weszła przez otwarty lufcik do domu i otworzyła drzwi. Naszej Mamusi nadal nie było. Nie wróciła z miasta. Mama, wychodząc z domu, nie wiedziała o planowanym w tym dniu wybuchu powstania. Toczące się na ulicach walki odcięły jej drogę powrotu do dzieci. Kilkakrotnie, rozpaczliwie próbowała przedrzeć się z Marszałkowskiej na Aleje Niepodległości, niestety, ulica była pod silnym obstrzałem. A my ciągle byliśmy przerażeni i głodni. Brat był chory po czekoladzie, wymiotował i miał biegunkę. Ponieważ już bez przerwy były naloty i strzelanina, ludzie przenieśli się na stałe do piwnicy i my zrobiliśmy to samo. Sąsiedzi z ostatniego piętra zainstalowali się w naszym mieszkaniu na parterze. Od czasu do czasu dawali nam zupę z kaszy, bez soli i bez tłuszczu. Ale dobre i to. Pogoda była piękna i słoneczna. Ale myśmy ciągle przebywali w piwnicy, bo baliśmy się strzelaniny. Ponieważ głód dawał się nam we znaki, przeszukiwałam śmietniki i wyciągałam wspaniałe rzeczy – suche, czasem spleśniałe skórki od chleba i stare obierki z ziemniaków. Pewnego wieczoru oddział powstańczy, który stacjonował w naszym bloku, dowiedział się o tym, że mieszkają tu dzieci sieroty, bez rodziców, a są to dzieci oficera AK, który przebywa w obozie koncentracyjnym. Postanowili nam pomóc. Przynieśli więc nam wielką bryłę margaryny (była wielka w oczach dzieci), kubełek marmolady na kartki (sprzedawano ją w czasach okupacji w  brązowych metalowych puszkach z rączką) oraz kubełek mąki. Z wielką radością przyjęłyśmy z siostrą ten dar. Pamiętałyśmy, jak nasz Tatuś robił pierogi. Najpierw trzeba było rozpalić ogień w piecu kuchennym i zagotować wodę. W tym czasie uśpiłyśmy brata Andrzeja na dole, w piwnicy na naszym  materacu. Był problem z drzewem do rozpałki, ale poradziłam sobie tak, że połamałam krzesło jedno, potem  drugie i za chwilę ogień buzował wesoło pod płytą. Na środku kuchenki stanął duży garnek z wodą do gotowania pierogów. Zrobiłam, tak jak Tatuś, ciasto z mąki i wody, wywałkowałam duży placek i zaczęłam wycinać szklanką kółka. Potem kładłam na środek kawałki marmolady i zaklejałam. Zapach gotującej się już wody, ciasta i marmolady wydawał się nam niebiański, że na chwilę zapomniałyśmy o tej okropnej wojnie, naszej sytuacji, braku rodziców i ciągle grożącym niebezpieczeństwie. Oczami wyobraźni widziałyśmy talerze z dymiącymi pierogami pływającymi w pysznym tłuszczyku. Od czasu do czasu spoglądałam tylko przez okna, w których nie było szyb. Wypadły zaraz pierwszego dnia powstania, od wstrząsów i wystrzałów. Grażynka w tym czasie zagrzała wodę i wyprała brudne spodenki brata. Potem grzała żelazko na gorącej płycie kuchennej i suszyła je. Robiła tak, jak nasza Mama. Kiedy woda zaczęła się na dobre gotować, bulgotać i kipieć, chciałam już wrzucać pierogi do garnka.

Nagle usłyszałyśmy głośne komendy Niemców: „Raus, raus, Hände hoch” i głośne krzyki ludzi. Wybiegłyśmy wystraszone na podwórko i widzimy straszne rzeczy. Pełno Niemców z karabinami gotowymi do strzału. Każą w 5 minut opuścić dom i zebrać się na podwórku. Każdy może zabrać ze sobą jedną walizkę. A tu już z naprzeciwka ludzie wyrzucają przez okno walizki, plecaki, koce, dywany itp. rzeczy. Szybko podjęłam decyzję. Wpadłam do domu, złapałam naszą brązową walizkę, włożyłam do niej parę rzeczy i futro karakułowe Mamy (zawsze mówiła, że jest to jej „okryjbieda”) i pomyślałam błyskawicznie: A co dla Tatusia? Wzięłam jego ukochaną książkę „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza, w pięknej, czerwonej, skórzanej oprawie. Wybiegłam na podwórko i postawiłam walizkę koło Grażynki, która w szoku stała nieruchomo, oniemiała ze strachu. A Andrzejek? Przecież śpi spokojnie w piwnicy i o niczym nie wie! Ale już koło wejścia do domu stał Niemiec z karabinem i nikogo nie wpuszczał do środka. Ciągle krzyczał „raus, raus”! Płaczę i mówię mu po polsku, że tam jest mój brat,  ale on szarpnął mnie za warkocze i rzucił w stronę podwórka. Ale skoczyłam znowu i przebiegłam między jego szeroko rozstawionymi nogami prosto do piwnicy. Andrzejek spał spokojnie na materacu. Złapałam go wpół i tak jak spał bez bucików oraz spodenek wyciągnęłam go z piwnicy na podwórko. A tu dantejskie sceny! Dzieci płaczą, kobiety krzyczą, a Niemcy z wrzaskiem próbują zapanować nad tłumem. Okazuje się, że rozdzielają rodziny. Osobno ustawiają młodych chłopców i mężczyzn, a w drugiej grupie kobiety, dzieci i starców. Z okien domu ludzie dalej rzucają różne tobołki. Wreszcie Niemcy formują kolumnę ludzi starych, kobiet i dzieci,  prowadzą ją w stronę Pól Mokotowskich. Mężczyzn i chłopców prowadzą w przeciwnym kierunku. Żołnierze z karabinami gotowymi do strzału otaczają kolumnę. Kiedy odeszliśmy kawałek, nagle słyszę trzask wystrzałów i pękanie szkła. To drugi oddział żołnierzy strzela w okna miotaczami płomienia i nagłe cały dom staje w ogniu. Wszystko płonie! Trzeszczy i wyje.  Wielki ogień! Odwróciłam się i zobaczyłam, jak drugi raz w czasie wojny tracimy dom.

Na Polach Mokotowskich kazano nam się zatrzymać przed wielką armatą. Ona wydawała się mi taka duża jak dom. Usiedliśmy na trawie i czekamy. A dookoła nas są ogródki działkowe, gdzie rosną czerwone pomidory, ogórki, kwiaty i różne warzywa. Więc ludzie spragnieni świeżych warzyw i owoców pobiegli tam i zaczęli je zbierać. Ja też przyniosłam w sukience parę pomidorów i ogórków. Ale Niemcom się to widocznie nie podobało. Co było dalej? Obok nas siedziała na trawie młoda kobieta z małą dziewczynką,  może dwuletnią. Kobieta wstała, zostawiła tobołki i dziecko i pobiegła w stronę działek. Wtedy dziecko zaczęło rozpaczliwie płakać. Młody Niemiec, który stał tyłem do nas i obserwował armatę, nagle odwrócił się, powoli wyjął pistolet z kabury i strzelił w plecy tej kobiety. Kobieta upadła na twarz. Dziecko zaczęło jeszcze głośniej krzyczeć, wstało i pobiegło do matki. Wówczas Niemiec strzelił jeszcze raz. Dziewczynka krzyknęła krótko i upadła na zwłoki matki. To był chyba oficer,  bo nie miał jak inni żołnierze furażerki, tylko czapkę z daszkiem. Wtem armata zawyła, zajęczała i wystrzeliła. Niemcy biegali dookoła z żelaznymi wózkami i krzyczeli z radości. Myślałyśmy, że teraz armata wystrzeli do nas, trzęsłyśmy się ze strachu. Postanowiłyśmy się przykryć futrem Mamy, żeby nie widzieć, jak armata nas zabija. W końcu zrobiło się nam tak gorąco i duszno, że ostrożnie wyjrzałyśmy spod futra. Okazało się, że żyjemy. Nie wiedziałyśmy wcale, że armata strzela daleko aż za Wisłę.

Nadal było bardzo gorąco i duszno. Słońce prażyło niemiłosiernie. W powietrzu unosił się zapach spalenizny. Usłyszałyśmy komendę niemiecką i zobaczyłyśmy, że ludzie wstają i idą dalej. Wielu z nich zostawiło na tym polu dużo walizek, tobołków i pakunków. Bardzo dokuczało nam pragnienie, byliśmy głodni. Oczami wyobraźni widzieliśmy wspaniałe pierogi, które zostały w domu. A woda w garnku już się gotowała. Naszej Mamusi dalej nie ma. Co się z nią dzieje? Kiedy ją zobaczymy? My dalej szliśmy ulicami wśród palących się domów w tunelu ognia. Przypomniały mi się wtedy pochodnie Nerona z powieści „Quo vadis”. Dokąd idziemy, gdzie są nasi rodzice? Co z nami dalej będzie?  Pić! Pić!

Z rozpaczy nawet nie mogłam płakać, zabrakło łez. Nawet nie mogłam się modlić. Wydawało mi się, że Boga nie ma, albo jest tak wysoko, że nie widzi naszej tragedii. To wszystko przerastało rozum jedenastoletniego dziecka i moje biedne wystraszone serce. Wydawało mi się, że w piersiach zamiast serca mam kamień. Grażynka szła, zupełnie osłupiała, kołysząc się na boki. Ona nawet już nie potrafiła się bać. Andrzejek nie płakał, jakby czując tragizm naszej sytuacji. Tylko szybko przebierał bosymi nóżkami. Z wielkim wysiłkiem na zmianę dźwigałyśmy naszą cenną walizkę. Książka dla Tatusia, futro dla Mamusi. Braciszek szedł coraz wolniej – to było przecież małe dziecko. Wzięłam go trochę na ręce, ale też nie miałam siły. Chwilę niosła go Grażynka, a potem jeszcze jakiś mężczyzna. A dookoła nas płomienie i spalenizna. Trupy, trupy, trupy. Spalona kobieta, spalone dziecko, spalony człowiek. Duży worek, z którego wysypywały się srebrne naczynia: noże, łyżki, widelce, wielki, do połowy rozwinięty dywan. Wózek dziecinny z lalkami, misie, pajace, garnki, patelnie. Walizki, walizki, tobołki, pudła. Połamane krzesła, obraz w złotych ramach. Rozbity fortepian i jakieś skrzypce. I znowu z czarnych czeluści domów wielkie języki ognia. Płomienie jęczały, wybuchały, trzaskały, wyły. Były dookoła. W tym upale zapach dymu i spalenizny zatykał oddech, był nieznośny. Warszawa płonęła jak wielkie ognisko. A ludzie bezradni opuszczali swoje miasto eskortowani przez uzbrojonych Niemców.

Wyszliśmy poza granice Warszawy. Biedny mój braciszek nie miał siły iść dalej, nie płakał, był zupełnie oszołomiony. Spocony, spragniony, ledwo się poruszał. Wlekliśmy się więc na samym końcu pochodu ludzi. W pewnym momencie młody Niemiec w czapce oficerskiej wziął małego na ręce i niósł jakiś czas (nie mógł  wiedzieć, że to syn majora Wojska Polskiego i przyszły pułkownik – paradoks historii?!). Ale zauważył, że Andrzej pobrudził mu rękaw munduru, wiec po chwili postawił go na ziemi. Ludzie ledwo się wlekli w tym wielkim upale. Byli tak zmęczeni, że zostawiali na poboczu drogi kolejne tobołki. Pochód stale się wydłużał. Dookoła drogi zaczęły się pola z łanami dojrzałych zbóż. Warszawa została za nami, w sinym i czarnym dymie. Słychać było z daleka strzały, wybuchy pocisków, ale coraz ciszej i ciszej. Powietrze zrobiło się czystsze, chociaż dalej gorące. Za nami pozostał nasz dom, nasze miasto, nasze dziecinne życie.

Szliśmy w nieznane, nie wiadomo dokąd. Nagle zauważyliśmy, że pewna rodzina, która szła przed nami, oderwała się pochodu i trzy osoby szybko wskoczyły w zboże. Usłyszeliśmy strzały i nic więcej, więc nie zastanawiając się, zrobiliśmy to samo. Wyskoczyliśmy w zboża z prawej strony drogi i przykucnęliśmy na ziemi,  a zboża całkiem nas przykryły. Pochód się oddalał,  aż zniknął za horyzontem. Powoli zapadał zmierzch. Siedzieliśmy dalej w zbożu jak trzy małe przepiórki, bez ruchu i w milczeniu. Strach przed Niemcami nas paraliżował. Powoli zapadał zmrok. Pochód ludzi znikł, wszystko ucichło. Rodzina, która uciekła pierwsza z pochodu,  wyszła ze zboża na drogę. Powoli, rozglądając się dookoła, wyszliśmy ze zboża.

Szliśmy razem polną drogą prowadzącą do wsi. Słychać było głosy ludzi i szczekanie psów. Tam we wsi toczyło się normalne życie. Świerszcze cykały na swoich skrzypcach, powietrze się ochłodziło, było rześkie i pachnące, jak to na wsi. Wydawało się nam, że to, co było wcześniej, ci Niemcy, wyrzucanie z domu, spaleni ludzie i wielkie płomienie, to był sen. Tylko sen. Jakby nie było Warszawy, wojny, powstania i Niemców. Doszliśmy do pierwszego wiejskiego domu, pies zaszczekał. Gospodarz wyszedł z domu, popatrzył nieufnie i podejrzliwie. Ale kiedy podeszliśmy bliżej i zobaczył troje małych dzieci, wystraszonych, brudnych i z walizką oraz za nami tamtą drugą rodzinę, to zrozumiał bez słów. Pokiwał głową i poszedł do stodoły, otworzył wrota i zaprosił do środka. Wionął na nas wspaniały zapach siana i świeżej słomy. Kiedy usadowiliśmy się na sianie, za chwilę przyniósł nam glinianą miskę z gorącymi ziemniakami okraszonymi skwarkami i dzbanek kwaśnego mleka. To była dla nas prawdziwa uczta. Nie trzeba było długo zachęcać nas do jedzenia. W mig zjedliśmy wszystko. Od tylu dni nie jedliśmy ciepłej strawy i to takiej jak w domu. Do tej pory ziemniaki ze skwarkami i kwaśne mleko są dla mnie najsmaczniejsze na świecie.

Poczuliśmy się błogo i spokojnie. Ale nasze wygłodzone żołądki zaprotestowały, za dużo, za tłusto i za szybko jedliśmy. Więc w tym pachnącym sianem miejscu noc była bardzo niespokojna. Do rana męczyła nas biegunka i wymioty. Najbardziej odczuł to nasz mały braciszek. On przecież przez całe powstanie chorował na żołądek. Rano, skoro świt, zjawił się gospodarz i oznajmił nam, że musimy opuścić jego stodołę i iść dalej, bo jest zakaz przechowywania bandytów z Warszawy. Więc on i jego rodzina mogą stracić życie i cały dobytek? Co było robić? Kiedy szykowaliśmy się do wyjścia, gospodarz zobaczył naszą podniszczoną,  poobijaną walizkę i zapytał,  co w niej mamy. Odpowiedziałam, że są tam nasze rzeczy, nic wielkiego. Ale on chciał, żebyśmy coś mu dali z tej walizki jako zapłatę za nocleg. W mojej głowie powstała rozterka, co mu dać? Futro Mamusi odpada, bo jest „okryjbiedą”, a książka to coś ukochanego mojego Tatusia i moja. Wiedziałam, że futro kupił Tatuś przed wojną. Dostałyśmy wówczas nasze białe futerka z królika. W tej rozterce błysnęła myśl – futro jest duże, więc bardzo drogie, a książka mała, więc może mniej cenna. Z wielkim bólem serca wyjęłam książkę oprawioną w czerwoną skórkę ze złoconymi napisami. Chłop się ucieszył, złapał szybko książkę i uradowany oświadczył, że z tej skórki będzie dobra torebka dla żony „do kościoła na niedzielę”. Kazał nam szybko oddalić się,  bo tak bał się Niemców.

Dzień był  piękny i słoneczny. Pachniały jabłka w sadach. Ogrody kipiały kolorami malw, słoneczników i astrów. Świat wyglądał wesoło i swojsko, ale od czasu do czasu dolatywał z Warszawy swąd spalenizny. I wtedy groza poprzedniego dnia mroziła nas. To już było za nami, ale jeszcze się nie skończyło. Szło za nami jak ponury cień przeznaczenia, przed którym chcieliśmy uciec, było nam obojętnie, gdzie idziemy, byle znaleźć się jak najdalej Warszawy. Znowu zostaliśmy sami na polnej drodze. Trzy warszawskie sieroty szukające matki i schronienia. Wydawało mi się, że mój świat dzieciństwa umarł. Byłam jedenastoletnim dzieckiem, a czułam się staruszką. Chciało mi się płakać, krzyczeć na ludzi. Dlaczego zabrali nam rodziców, dom i wszystko? Nie mamy ani jednego kąta, tylko futro Mamy w walizce.

Popatrzyłam na rodzeństwo, jak stało  na drodze bez słowa, ze zwieszonymi głowami. Wtedy postanowiłam: idziemy dalej do przodu. Musimy poszukać naszej Mamusi,. Dalej, dalej od Warszawy w płomieniach, od tych Niemców i trupów. Znowu idziemy polną drogą, znowu głodni i spragnieni. A ten biedny maluch przebiera bosymi nóżkami po piachu i kamieniach, ale nie płacze. Doszliśmy wreszcie do jakiejś stacji kolejki elektrycznej. Taką kolejką jeździliśmy zawsze na letnisko. Nagle Grażynka przypomniała sobie, że niedawno jechała taką kolejką z Mamusią do Leśnej Podkowy, do wujka Edzia (Edwarda Mroczka). Kiedy nadjechał pociąg i zatrzymał się na stacji, wsiedliśmy do niego.

W pociągu życie toczyło się normalnie. Ludzie gdzieś jechali, coś mówili, krajobraz za oknem się zmieniał, a my staliśmy na pomoście. Ludzie patrzyli na nas ze zdumieniem, bo widok nasz musiał być niecodzienny. Trójka dzieci z walizką. Mały chłopczyk bez butów z gęstwiną loków na głowie, nieuczesany, bez spodenek, w krótkiej bluzce od piżamki, cichy, milczący, ze smutkiem w oczach. Obok dziewczynka malutka, szczuplutka z warkoczykami, brudna i druga trochę starsza, też zaniedbana. Ta najstarsza trzyma kurczowo za rękę chłopczyka. W drugiej ręce trzyma sponiewieraną i obitą walizkę. Zdumieni pasażerowie pytają się: Skąd, dzieci, jesteście? – Z Warszawy – odpowiadam cicho. Bo pobyt u chłopa nauczył mnie, że nie wolno tego mówić głośno. Słysząc to, kiwali z niedowierzaniem głowami. Wreszcie Grażynka zobaczyła stację, gdzie wysiadała z Mamusią. To tutaj! Zawołała: Leśna Podkowa! Wysiedliśmy. Andrzejek był cichy i spokojny. Na pewno był głodny i zmęczony, na pewno tęsknił za Mamusią. Co roiło się w jego małej główce pod gęstwiną kręcących się loczków? O czym myślało to małe dziecko?

Idąc między sosnami, oddychaliśmy z ulgą żywicznym powietrzem. Tu nie  dochodziła woń spalonej Warszawy. Było cicho, spokojnie, sennie. Nagle podjechała do nas na rowerze kobieta o pięknej, jak anioł w kościele, twarzy. Popatrzyła i zsiadła z roweru. Obserwowała nas bacznie, ze współczuciem. – Dzieci, skąd jesteście? – zapytała. Odpowiedziałam cicho:  Z Warszawy. – Boże mój, z Warszawy! To niemożliwe! Takie małe dzieci? Same z Warszawy? Gdzie idziecie? – Szukamy wujka Edmunda Mroczka. Tu gdzieś mieszka jego rodzina.  Pani się roześmiała. – Ja go dobrze znam, to mój znajomy – wykrzyknęła kobieta. – Chodźcie do mnie, to niedaleko, potem pójdziemy do rodziny wujka.

Wreszcie znaleźliśmy się w normalnym domu. Najpierw pani nas wykąpała, obcięła warkocze, rojące się od insektów i nakarmiła pyszną jarzynową zupą. Ta kąpiel to był balsam dla naszych niemytych od dawna ciał. Potem położyła nas do czystego łóżka. Naprawdę wydała się nam aniołem. W tym spokojnym domu i czystym łóżku zasnęliśmy pierwszy od dawna raz bezpiecznym snem. Kiedy rano się obudziliśmy, czuliśmy się już zupełnie inaczej. Ale nasze serca dalej pragnęły Mamy. Naszej prawdziwej Mamy, za którą tęskniliśmy. To pragnienie tkwiło w nas jak zadra, jątrząca się rana. I stał się cud, prawdziwy cud!

W drzwiach stanęła nasza wytęskniona Mamusia. Siwa, przygarbiona, ze zgaszonym wzrokiem, malutka, bez radości życia w oczach. Gdzieś zginęła ta elegancka dama z lokami na głowie, w kapeluszu, wytwornie ubrana, w lakierkach i rękawiczkach. Tak zmieniona zupełnie. Ale to była nasza Mama. Rzuciliśmy się do niej  z płaczem i okrzykami radości. Nareszcie mamy naszą Mamę! A ona przekonana, że jej dzieci zginęły w powstaniu, zupełnie zrezygnowana, kiedy nas nagle zobaczyła, to z wrażenia zemdlała. I tak leżeliśmy razem na podłodze: Mama jak staruszka bez życia i my zapłakani koło niej, ale tak bardzo szczęśliwi. Jak do tego zdarzenia doszło?

Otóż  w szpitalu powstańczym, gdzie pracował jako lekarz nasz wujek Edmund, jako sanitariuszka pracowała także nasza Mama.  A pani Jankowska (słynna przedwojenna śpiewaczka operowa), która nas zabrała do siebie, pomagała powstańcom i ewakuowanym warszawiakom w ramach Polskiego Czerwonego Krzyża. Między innymi dała Mamusi biały fartuch i opaskę PCK i tak uratowała ją z obozu przejściowego w Pruszkowie.

Pani Jankowska nie wiedziała, że to jest nasza Mamusia”.

*- Zdjęcia Mirosław Dedyk.

 

Podziel się