• Home »
  • Informacje »
  • Osobista relacja z śmiertelnego wypadku na drodze Boroszów-Kozłowice. Ku przestrodze.

Osobista relacja z śmiertelnego wypadku na drodze Boroszów-Kozłowice. Ku przestrodze.

Osobista relacja z śmiertelnego wypadku na drodze Boroszów-Kozłowice. Ku przestrodze.

Otrzymaliśmy osobistą relację z wypadku, który miał miejsce w piątek 21 czerwca na drodze powiatowej pomiędzy Boroszowem a Kozłowicami. Zginęła w nim 43-letnia kobieta, a inni uczestnicy zostali ranni. Relację napisał świadek wypadku, który uczestniczył w akcji ratowniczej, ale chce pozostać anonimowy.

Oprócz bohaterskiej postawy świadków wypadku, którzy wyciągali ludzi z płonącego samochodu, autor relacji zwraca uwagę na bierne zachowanie niektórych świadków oraz apeluje o poszanowanie zasad bezpiecznej jazdy i innych uczestników ruchu.

O poszanowanie ludzkiego życia.


Atmosfera długiego weekendu, spotkania rodzinnego z okazji 70-tych urodzin mamy. Spotykamy się w gronie czwórki rodzeństwa i pięciorga wnucząt – w tym moje dwie córeczki 21- i 7-letnia. Upalny poranek po Święcie Bożego Ciała. Z rodzeństwem ustalamy, że pojadę do miejsca, w którym zarezerwowaliśmy uroczystą kolację i załatwię formalności, a po drodze wstąpię do księdza dopiąć popołudniową mszę w intencji urodzin mamy.

Jest około 10-ej, po porannych sprawunkach wjeżdżam na plebanię (nie mieszkam w okolicy od ćwierć wieku), chwila rozmowy z księdzem, po czym wracam do samochodu. Nie ma miejsca by zawrócić, wycofuję, wąski wjazd, wąska droga, duże (5,25 metra długości) auto. Ustawione przy drodze głazy uniemożliwiają sprawny wyjazd w lewo, nie chcę stwarzać zagrożenia na drodze (w pobliżu jest zakręt) wyjeżdżam w prawo z myślą, że znajdzie się miejsce, aby bezpiecznie zawrócić. Mijają przejechane metry, nie ma dogodnego miejsca, abym mógł swobodnie zawrócić, postanawiam jechać dalej tą drogą. Jest dłuższa, ale malownicza – przez lasy, korzystałem z niej może dwa razy w życiu. W głowie myśli jak sprawnie załatwić sprawy, w restauracji (jest presja czasu), wrócić do domu. Dojeżdżam do skrzyżowania w lesie, z wąskiej, lokalnej drogi wjeżdżam na drogę z „prawdziwego zdarzenia”, szeroką, niedawno wyremontowaną.

Po chwili zwraca moją uwagę dziwnie zachowujący się kierowca, jedzie wolno, ma włączone światła awaryjne, mija odczuwalnie długa chwila, kierowca nie wykonuje żadnych manewrów. Wyjeżdżam z lasu po łuku drogi, samochód przede mną zwalnia, zawraca, odsłania przerażający obraz. Droga usłana szczątkami…

Zatrzymuję samochód, wysiadam z auta. W rowie dostrzegam auto, biegnę w jego kierunku. Samochód jest skierowany przodem w moją stronę, tył uniesiony – z uwagi na ukształtowanie rowu. Podbiegam. Wewnątrz siedzą dwie osoby, młoda dziewczyna na fotelu pasażera, chłopak za kierownicą, zakrwawieni, słychać jęki, przeplatane słowami. Pytam, czy kluczyk w stacyjce jest przekręcony, z wnętrza pada pytanie: co? Mówię, że trzeba przekręcić kluczyk, aby się auto nie zapaliło.

Dla czytelników chcę zakomunikować uwagę, iż tekst piszę 4 dni po zdarzeniu. Staram się najwierniej oddać to, co przeżyłem, jak całe wydarzenie zapamiętałem. Cała sytuacja nie daje mi spokoju. W mediach pojawiły się zdawkowe informacje na temat całego zdarzenia.

W głowie powstaje informacja: są przytomni, jest ok. Choć, być może, na moje kolejne działanie wpłynęła inna okoliczność, o której za chwilę. Wybiegam z rowu, lecę w kierunku drugiego samochodu, który leży w rowie po przeciwnej stronie ulicy. Ten drugi samochód z mojej strony nie wygląda na bardzo uszkodzony. Widzę mężczyznę, który siedzi na rowie. W pamięć wryło mi się błędne spojrzenie tego człowieka. Przerażające. Dramatyczne. Druga osoba obok niego, ktoś jeszcze chodzi. Krzyczę do nich – czy wszystko ok? Wygląda na to, że w samochodzie nie ma już nikogo. Wracam do pierwszego dostrzeżonego uczestnika wypadku. Dopiero z tej perspektywy widać przerażający obraz… zmiażdżony bok auta od strony kierowcy, nie ma możliwości otworzenia drzwi; przedniej ćwiartki samochodu od strony kierowcy praktycznie nie ma…; z tylnej części samochodu wydobywa się dym…!

Podbiegam od strony drzwi pasażera, dopiero teraz dociera do mnie, że drzwi blokuje silnik tego samochodu. To o tych „okolicznościach” pisałem wcześniej. Siła uderzenia wyrwała silnik z nadwozia i „umieściła” na dnie rowu, niejako przed samochodem, z boku tak że blokuje możliwość otworzenia drzwi…

Silnik jest gorący, nie ma jak go odsunąć rękoma, próbuję nogami, chcę otworzyć drzwi, aby wydostać ludzi. Próbuję to zrobić nogami zapierając się plecami o samochód. Płacz, jęki z wnętrza auta, obraz młodej zakrwawionej dziewczyny, która jest w wieku mojej starszej córki… Próby odepchnięcia silnika dają mizerne efekty, na pewno nie pomaga mój strój, na nogach klapki, krótkie spodnie, t-shirt – klapki spadają, zostaję na boso. Odchylam drzwi, szarpię, wciskam się pomiędzy nadwozie a drzwi, staram się odepchnąć tymi drzwiami silnik, są postępy. Pojawia się ogień! Z wnętrza samochodu wydobywa się niewyobrażalny krzyk, uwięzionych ludzi. Robi to tym większe wrażanie, gdyż dotykam pasażerkę ale nie ma na tyle miejsca, aby mogła opuścić auto. Pewnie z porównywalną donośnością krzyczę: dawać gaśnice, pali się!

Nie umiem teraz umieścić w chronologii kilku wydarzeń, opiszę je odrębnie.

Pamiętam, że ktoś podbiegł od strony kierowcy, zaczął gasić auto z zewnątrz, a ogień miał swoje epicentrum wewnątrz samochodu, z tyłu. Krzyknąłem: wewnątrz, pryskaj wewnątrz! Później była chyba jeszcze jedna gaśnica. Ogień został stłumiony – przyznam, że to była w tamtym momencie duża sprawa. Chwila względnego bezpieczeństwa, szczególnie dla pasażerów. Pamiętam moment uwolnienia dziewczyny, pojawiła się na tyle duża przestrzeń, że dziewczyna mogła wydostać się z auta, przeciskając się obok mnie, a właściwie pode mną, opierałem się plecami o górną część samochodu, nogami odpychając drzwi – tak mi się wydaje. Pamiętam jak mówiłem do niej: „pod spodem”, kiedy próbowała wydostać się w normalnej pozycji. Pamiętam moment, w którym dostrzegłem, że kierowca próbował się wydostać przez szyberdach. Ogień z wnętrza samochodu, wydostawał się już sporo ponad nadwozie. To było stosunkowo małe auto, Audi A3, tył samochodu był wysoko, na rowie, żar był odczuwalny.

Krzyknąłem do kierowcy, aby wszedł do wewnątrz. Tam było bezpieczniej, dalej od ognia, łatwiej go wyciągnąć. Moment, w którym kierowca wspiął się do szyberdachu, to najprawdopodobniej był czas, w którym koncentrowałem się na uwolnieniu pasażerki. W międzyczasie pojawił się młody człowiek, który zaczął pomagać, w którym dokładnie momencie on się pojawił – nie wiem, nie wiem też czy bezpośrednio przy samochodzie był ktoś jeszcze…

Złapałem kierowcę od tyłu, w okolicach klatki piersiowej, wyciągałem go w kierunku siedzenia pasażera, w pewnym momencie zablokowały się jego nogi (pamiętam jak na nie spojrzałem, przygniecione przemieszczoną kolumną kierowniczą), próbowałem wyszarpnąć, bez skutku. On też powiedział, że nie da rady. Kolejny raz pojawia się większe ognisko płomieni. Krzyczę do gapiów: gaśnice, gaśnice – wcześniej może trzy, może cztery osoby zdecydowały się użyć swoich gaśnic. Mija dłuższa chwila, nikt się nie pojawia, ogień się wzmaga. Zachęcony efektami wcześniejszego używania gaśnic, zdecydowałem się pobiec do swojego samochodu, wziąć gaśnicę, aby zyskać czas na wydostanie kierowcy. Nie było wiadomo czy uda uwolnić nogi czy trzeba będzie czekać na strażaków, specjalistyczny sprzęt – traumatyczne przeżycie…

Mówię do kierowcy, aby usiadł, próbuję go posadzić, oprzeć na fotelu pasażera. Odpowiada: nie dam rady. Jakoś go sadzam, przekazuję pomagającemu chłopakowi, mówię, że lecę po swoją gaśnicę. Biegnę na boso do auta, wyciągam gaśnicę, wracam, kierowca jest już poza samochodem. Widać, że kończyny „układają” się nienaturalnie co najprawdopodobniej jest skutkiem złamań. Mówię: niech zostanie w tym miejscu, nie pogarszajmy jego stanu. Dziewczyna jest na mostku kilka, może kilkanaście metrów dalej, opiekuje się nią kobieta. Rozmawiam z kierowcą, narzeka na ból, mówi, że boli go miednica, nie ruszam go, jest przytomny, oddycha. Auto pali się na dobre.

W oddali słychać syreny, jak się później okazało – wozów strażackich. Siedzę przy kierowcy, kilka, kilkanaście metrów od płonącego samochodu. Chłopak, pomiędzy jękami, ciężkim głosem mówi: dlaczego, dlaczego mnie… moje kochane autko…

Podchodzę do dziewczyny, spędzam przy niej chwilę. Znów zatrzymuję się przy rannym mężczyźnie, proszę gapiów, aby polali go wodą dla ulgi, pot, krew, suche usta…

Idę w kierunku płonącego auta, aby znaleźć obuwie, które zgubiłem na początku, boso dziwnie się chodzi. Jeden znajduję szybko, drugiego nie widzę, proszę stojącego obok mężczyznę, aby pomógł mi go znaleźć. Wracam do rannego. Pierwsza nadjeżdża staż pożarna od strony drugiego rozbitego samochodu, „nasze” auto dość mocno już płonie. Wóz strażacki zatrzymuje się z tamtej strony, nie wjeżdża na znajdujące się na drodze szczątki samochodów. Podbiegam w ich kierunku krzyczę: nosze, ranny, uszkodzona miednica.

Wracam. Słychać syreny z naszej strony, mijają długie sekundy, w jednym czasie podjeżdża samochód strażacki z naszej strony, praktycznie na wysokość leżącego na poboczu rannego, mówię do strażaka, że ten człowiek narzeka na ból miednicy, w tym samym momencie podbiegają strażacy z noszami, z pierwszego wozu, który przyjechał z drugiej strony, po chwili podjeżdża drugi wóz strażacki z naszej strony, dziewczyna też już jest pod opieką strażaków.

Sam jako nastolatek byłem strażakiem w OSP, brałem udział w kilku akcjach. Wiem, że teraz nic tu po mnie. Oddalam się w kierunku swojego samochodu. Po drodze „łapie” nas (chłopaka, który ostatecznie wydostał kierowcę z płonącego auta i mnie) kobieta, która wcześniej opiekowała się pasażerką. Obejmuje nas, ściska, padają słowa o bohaterstwie.

Podchodzę do samochodu, wyciągam ręcznik z bagażnika wycieram się, cały front koszulki we krwi. Ręce we krwi i smarze, ale nie mam ran (tak mi się wydawało) nogi tak samo, prawa noga dodatkowo od wysokości 15 cm zalana krwią, w ustach sucho, posmak soli, pot, zapach smaru, oleju, brudne spodenki, klapki. Powycierałem co większe zabrudzenia, siadam do samochodu, zawracam, widzę szereg zaparkowanych przy drodze samochodów, grupki rozmawiających ludzi. Jeszcze nie ma policji ani pogotowia. Nic tu po mnie, odjeżdżam tą drogą, którą przyjechałem, chcę się umyć, w głowie pojawia się myśli o niezałatwionej terminowej sprawie w związku z uroczystością mamy.

Dzwonię do siostry, zaczynam mówić, dopiero teraz odpuszcza adrenalina, stres, tracę głos, pojawiają się łzy, mówię, że był wypadek, że pomagałem, że wracam do domu, muszę się przebrać i dopiero pojadę załatwić sprawy.

Nagrywam się koledze z pracy, cała sytuacja przerwała omawianie, sprawy z klientem, który tego rana trafił do naszej firmy ze zleceniem. Przejeżdżam koło plebanii, z której wyjazd skierował mnie w tą, a nie w drugą stronę; w głowie kłębią się myśli, o życiu, dzieciach, rodzinie, przeznaczeniu…

Nie jestem w stanie tego opisać jakoś obrazowo; te obrazy, krzyki, zapachy, świadomość, to, że uczestniczyło się w akcji, w której stawką było ludzkie życie, że te uratowane osoby mają swoje rodziny. Ciało stopniowo dochodzi do siebie, pojawia się ból (nieduży, acz dokuczliwy), pojawia się coś jakby ociężałość kończyn, taki bezwład jak czasami zaraz po przebudzeniu.

Po kilkunastu minutach dojeżdżam do domu, na podwórzu siostra, brat, rodzice, wymiana zdań, nie jest mi łatwo mówić, z zza drzwi zerka córeczka, uśmiecham się, znika z rówieśniczką, kuzynką. Zdejmuję zabrudzone ubranie, pod bieżącą wodą obmywam większe zabrudzenia, dociera do mnie, że na prawej nodze to była moja krew, dostrzegam rany – nic dramatycznego. Idę do mieszkania, do wanny, pod prysznic, woda pomaga…. Opatrzyłem rany, przebrałem się, kolejne kilka zdań z rodziną, wsiadłem do samochodu i pojechałem do restauracji drogą, którą miałem pierwotnie jechać, gdyby nie…

Po kilku kilometrach dojeżdżam do skrzyżowania z drogą, na której był ów wypadek, mam skręcić w lewo, wypadek był po prawej. Dostrzegam radiowóz, policjantów, blokują drogę, podjeżdżam do nich, mówię, że byłem na miejscu wypadku, wyciągałem ludzi z samochodu, który spłonął. Pada pytanie, czy widziałem moment wypadku – nie, nie widziałem. Rozmawiamy, policjant proponuje mi, że jak chcę, mogę tam pojechać – nie, nie mam takiej potrzeby. Jeden z policjantów mówi: i co ludzie stoją i zdjęcia robią… W pewnym momencie policjant mówi: ta kobieta zmarła… Doznaję „szoku”, mówię: co, ta młoda dziewczyna?! Nie, kobieta miała 43 lata.

To osoba z tego drugiego samochodu… cisza, refleksja…

Policjant spisuje moje dane. Odjeżdżam.

Uroczystości rodzinne pozwoliły rozładować część emocji, zapomnieć choć na chwilę o przeżyciach z poranka, ale emocje cały czas mi towarzyszą. W nocy dzwonię na policję, aby ustalić gdzie są ranni, czy można ich odwiedzić. Pasażerka, którą uwalniałem, leży niecałe 30 km od domu moich rodziców, policja nie ma informacji, gdzie helikopter dostarczył kierowcę.

Postanowiłem odwiedzić pasażerkę. Pamięta tylko moment uderzenia w ciężarówkę, później coś kojarzy, że ktoś pomagał jej wydostać się z samochodu, ale mnie nie poznaje. Mówię jej, że to byłem ja, że „musiałem” ją zobaczyć, że mocno przeżyłem to co się wydarzyło. Pada słowo: dziękuję. Dla mnie, widok tej dziewczyny, podziękowanie, jest największą „zapłatą”.

Chwilę rozmawiamy, martwi się o chłopaka, nie wie gdzie leży, w jakim jest stanie. Mówi, że jechali po części do samochodu. Mówi, że była mocno we krwi, że to chyba jego krew. Ona czeka na operację ręki, ma złamanie z przemieszczeniem.

Zwracam jej uwagę, iż otrzymała (otrzymali) DAR ŻYCIA, że okoliczności (z mojej perspektywy) wydają się być wręcz opatrznościowe.

Gdzieś, w tym wszystkim cały czas pojawiają się rozmyślania, analizowanie okoliczności w jakie doprowadziły do tego, że znalazłem się na miejscu tego wypadku, jak do tego doszło. Roli jaką odegrałem, zachowania, oceny, jakich dokonywałem, decyzji jakie podejmowałem, wezwań jakie kierowałem do innych osób, które znalazły się w tamtym miejscu. Nie chcę wdawać się w komentowanie, ocenianie zachowań innych ludzi.

Okoliczności były wyjątkowe, drastyczne, ale powiem delikatnie, że rezerwy w zachowaniu ludzi były. Chcę ze swojej strony podziękować tym, którzy zdecydowali się użyć swoich gaśnic, gdyby nie ci ludzie, nie wiem czy starczyłoby czasu na wyciągnięcie tych dwojga z samochodu?

Chcę podziękować temu młodemu mężczyźnie, który przyłączył się do działania, który ostatecznie wyciągnął kierowcę z samochodu. Sam nie dałbym rady. Postępowanie części ludzi tam na miejscu odbieram jako brak wiedzy, strach, panikę, stres – część to typowi gapie… W czasie kiedy trwała akcja, słyszałem wezwania: uciekaj, schowaj się, zaraz może wybuchnąć.

Coraz mocniej dociera do mnie, że stawką było ludzkie życie.

Celowo nie poruszam kwestii tego, jak doszło do wypadku, czyja to wina. Zależy mi, aby ktoś kto to czyta uzmysłowił sobie, że w tej czy innej roli może się znaleźć… jadąc spokojnie, w piękny słoneczny dzień, będąc myślami przy kolejnych zaplanowanych wydarzeniach.

Mam świadomość, że nie pamiętam wszystkiego, że nie ogarniałem całego otoczenia, być może umknęły mi istotne aspekty. Analizuję swoje zachowanie, reakcje, decyzje i działania – mam świadomość, iż można było część rzeczy zrobić inaczej, lepiej…

Gdzieś w głębi świadomości cały czas wraca, pojawia się pytanie o gaśnice, o to dlaczego tylko trzy lub cztery osoby zdecydowały się użyć swoich gaśnic, czy tylko oni wtedy byli, czy tylko oni słyszeli wezwanie czy rzeczywiście nie było więcej osób, które mogłyby, udostępniając swoje gaśnice, dać więcej czasu/spokoju na wydostanie rannych? Czy inni, poza owym młodym mężczyzną, nie mogli włączyć się do pomocy w otwarciu drzwi, wyciąganiu pasażerów auta? To mnie nurtuje. To, ale też głębokie poruszenie jakie przeżyłem. Poruszenie takich obszarów organizmu ludzkiego, których działania można doświadczyć tylko podczas tak dramatycznych wydarzeń, spowodowało, że postanowiłem opisać tą sytuację. Podzielić się nią z innymi.

Być może przeczytanie tej relacji spowoduje, że ktoś ściągnie nogę z gazu, pomyśli o konsekwencjach jakie wiążą się z jazdą samochodem. O tym, iż jego jazda może spowodować zagrożenie dla innych, że ona sama może znaleźć się w sytuacji, w jakiej znaleźli się pasażerowie samochodu, których ratowałem. O sytuacji, w jakiej ja się znalazłem…

Poza tym, iż ponad trzydzieści lat temu, jako nastolatek z OSP, miałem okazję oswoić się z ogniem, także w trakcie kilku wyjazdów do prawdziwych pożarów, nie miałem szkoleń z ratownictwa drogowego. Część wiedzy wyniosłem z programów telewizyjnych o ratownictwie, zasadach postępowania, ocenie i kwalifikowaniu zagrożeń. Może jakaś organizacja, poruszona tymi wydarzeniami, zdecyduje się prowadzić akcje edukacyjno-szkoleniowe dla kierowców. Może powstaną inne działania prewencyjne.

Może potencjał mediów wpłynie na uratowanie kolejnych istnień ludzkich, ale też ograniczenie kosztów (nie tylko materialnych) jakie związane są z wypadkami drogowymi…

Na koniec w kontekście całej sytuacji chcę przytoczyć autentyczną historię z rodziny kolegi: któregoś dnia jego prababcia pokłóciła się ze swoim mężem. Położyli się spać. W nocy mąż umarł. Kobieta przez długi czas nie mogła sobie poradzić z traumą. Od tamtej pory w jego rodzinie jest zwyczaj, że nawet jak się ktoś z kimś mocno pokłóci, przed snem podają sobie ręce na zgodę.

Pamiętajmy, aby się szanować.


*- Zdjęcie – OSP Kozłowice.

Podziel się